Marek Olszewski | Error 404 | Tomasz Pułka „Cennik”

Śmierć Tomasza Pułki w lipcu 2012 roku spowodowała nagłe i wzmożone zainteresowanie jego twórczością. Do tego pierwszego zdania można by dopisać wielostronicowy komentarz, traktujący o mrocznych prawidłach rządzących rynkiem, ale nie miejsce na to. Nie sądzę, by wyprzedany nakład książek poety wpłynął na cokolwiek więcej niż umocnienie jego legendy biograficznej. Do kliszowych przyporządkowań miał zresztą autor Cennika wyjątkowe nieszczęście — za życia Rimbaud (zaskakująco dobre i warsztatowo świadome wiersze pisał jeszcze jako uczeń liceum, debiutując tomem Rewers w wieku 18 lat), po śmierci Wojaczek (polonistyka na UJ, szpitale psychiatryczne, śmierć we Wrocławiu).

Podstawowy problem z wyjściem poza banał podobnych skojarzeń leży w samej poezji Pułki — udręczająco trudnej, wymagającej i enigmatycznej. Tę niedogodność wynagradzała lżejsza w odbiorze sieciowa aktywność autora, który udzielał się na popularnych portalach poetyckich (niedoczytania, liternet), współredagował art-blog, prowadził coś w rodzaju pamiętnika z wakacji (Impresje rudnickie dostępne na stronie Korporacji Ha!art). Nie bez znaczenia był też aspekt środowiskowy — Pułka, nazwany przez Łukasza Podgórniego „recytatorem-awanturnikiem”, za sprawą różnych swoich mniejszych i większych ekscesów kojarzony był jako postać wyjątkowo barwna. Wszystko to zrosło się w jeden życiorys, dlatego z perspektywy lektury poetyckiej zasadne wydaje się pytanie, które w posłowiu do Cennika stawia Szczepan Kopyt: „I co jest tekstem właściwym: ten dostępny niemal wszystkim chętnym, gdy dojdą linkiem do Pułki w necie, czy litera wiersza?”. Jedno jest pewne: na poetycką jazdę nie każdy się zabierze.

Pisanie o Cenniku językiem krytycznym, zakorzenionym w tradycji hermeneutycznej jest trochę jak wizyta u squatowców w mundurze strażnika miejskiego. Dwa serca, dwa smutki… trudno się dogadać. Z drugiej strony zaszufladkowanie Pułki („zaszufladkowanie Pułki, hehe” — wspominam styl Impresji rudnickich) jako poety niezrozumiałego to wylanie dziecka z kąpielą. Zbyt wiele tu momentów podejrzanie zrozumiałych (by raz jeszcze przywołać Kopyta), w których język wyhamowuje, ciążąc ku znaczeniu, refleksji (jakże to zaskakująco staromodne!) lub aforystyczności. Weźmy taki chociażby wiersz Ukraina (10):

„Nie do końca wiem jak to opisać: // Dzieci przy grobie. To w czerwonej / kurtce puka w tablicę, to z drugiej / strony spokojnie pyta — „Kto tam?”.

Zanim jednak cokolwiek powie się o tej poezji, „trzeba najpierw ponaśladować mętności okalające / dynamikę zdania”. Czytanie jest niczym innym jak kluczeniem wykluczonego z sensu. Ale czy nie na tym po prostu polega bycie? Nie zmienia to faktu, że gdyby Jacek Podsiadło pisał dziś manifest przeciwko poezji niezrozumiałej (pamiętne Daj mi tam, gdzie mogę dobiec), autor Cennika z dużym prawdopodobieństwem mógłby odegrać w nim ważną rolę. Pułka miał tego świadomość, o czym świadczyć może ironiczne przywołanie wspomnianego Podsiadły w utworze Ukraina (3), gdzie występuje on jako autor wiersza zatytułowanego, nomen omen, Nie wiem.

Trudność wiążąca się z lekturą tego tomu wynika, mówiąc najprościej, z hermetyczności języka, jakim posługuje się poeta — monter wieży Babel 2.0. Nie zależy mu szczególnie na komunikatywności, znajduje słowom inne, nienastawione na wywołanie konkretnego efektu zastosowania. Bardziej od pozornego kontaktu z czytelnikiem interesuje go doprowadzanie do błędu całego systemu języka. Po co? By pokazać ograniczenia, jakie niesie ze sobą werbalizacja, by uwolnić mowę od krępujących ją zobowiązań, by za sprawą subwersji dokonanej na systemie wyprawić się w rejony dotychczas nieeksplorowane. Pewnie znalazłoby się tych powodów więcej. Na początku był błąd — mogłoby brzmieć pierwsze zdanie remiksu Genesis według Pułki. To upodobanie do niekontrolowanego bezsensu, który walczy o lepsze z konwencją, rozumieniem, tematem, widać już w tomie Paralaksa w weekend, gdzie tytułowa paralaksa odnosi się do błędu w postrzeganiu. Polega ona na zmienności obrazu rzeczy, który powstaje wskutek obserwowania tego samego obiektu w różnych planach.

Po dołączeniu w 2008 roku do grupy Perfokarta Pułka wyostrzył ten rys swojej twórczości, znajdując inspirację w zawieszaniu systemu, w aporiach i zapętleniach kodów generowanych przez komputer. Niezłą metaforą jego dalszej twórczości jest pojęcie błędu 404, który pojawia się wówczas, gdy użytkownik, będąc w łączności z serwerem, nie jest w stanie znaleźć żądanego pliku. Przypomina to sytuację bycia w języku jako systemie odsyłających do siebie znaków, którego „naturalna” błędność uniemożliwia trwałe zlokalizowanie i stabilizację sensów. Konsekwencje tej sytuacji mają podskórny związek z doświadczaniem rzeczywistości, której nie da się raz na zawsze unieruchomić. Choć może zapuszczam się już za daleko? Jeśli zgodzić się z proponowaną tu perspektywą, radykalnie językowa poezja Pułki pokazałaby egzystencjalne oblicze, dając wyraz znajomym lękom. „Gdybym mógł mówić / mówiłbym o świecie” — to fraza zaczerpnięta z wcześniejszego tomiku, Zespół szkół, która świetnie pokazuje, o co w tym wszystkim chodzi.

Można tę wywrotową strategię podmalować politycznie i zagarnąć autora w poczet tzw. poetów zaangażowanych, do czego uprawniałoby jego opowiedzenie się po stronie błędu w „Państwie trafnych doktryn”. Taką próbę podjął Przemysław Witkowski (za co zresztą spotkała go krytyka ze strony środowiska), jednak nie sposób nie odnotować, że ta mało subtelna (pewnie, że świadoma) akcja promocyjna w kolorowym tygodniku niewiele miała do zaproponowania, jeśli chodzi o komentarz dotyczący twórczości poety.

Wysiłki Pułki koncentrują się przede wszystkim na ustanowieniu poziomu zero dla języka, który z jednej strony, aranżowany na zasadzie przypadkowości, sięgający granic bełkotu, nie daje się nijak przyszpilić i zamknąć w ramach określonego kodu, z drugiej zaś pozostaje najbardziej własny, sprywatyzowany, wynika poniekąd z biologicznych funkcji organizmu. I chociaż mam problem z usłyszeniem i nazwaniem posiadającej własne instrumentarium dykcji poety, doceniam jego świetny warsztat oraz uważność, która nie pozwalała zastygnąć ani na moment w językowej sztampie. Trochę na prawach żartu określiłbym jego zabiegi mianem poetyki unikania obciachu. Jak najmniej sentymentów i czułostkowości (odrobiona lekcja po Rewersie), pretensjonalnych iluminacji czy lirycznego podrasowywania błahych doświadczeń.

Bodaj najmocniej ze swoimi zamiarami odsłania się poeta w Manifeście dobrodzieja, specyficznie Pułkowej odmianie ars poetica. W tym tekście mówi wprost o dążeniu do maksymalnego poszerzenia możliwości artykulacyjnych, które uwzględniając jednoczesność „tak” i „nie”, proponowałyby wyjście poza sztywne ramy logiki dwuwartościowej. Nie chodziłoby więc o wynikające z poszanowania tradycji wpisanie się w horyzont długiego trwania języka, ale o całkowite jego zagarnięcie. Mówiąc inaczej, nie idzie o opanowanie algorytmu, ale o przejęcie bazy danych.

Tę zachłanność nietrudno rozpoznać w działaniu. Poetycki rejestr, w którym porusza się poeta, charakteryzuje skłonność do zagarniania języków i przebijania się przez nie. Wytropić można tu pozostałości różnych smaków: od lingwizmu, przez surrealizm (Reverdy), poetów cybernetycznych i glitch poetry, po takich autorów, jak, a jakże!, Andrzej Sosnowski czy Robert Ryba Rybicki. Bardzo wiele jest tych inspiracji, powierzchownych tropów i niedoczytanych lektur, przejętych ze słyszenia, wynikających z niezaspokojonej ciekawości, nadpobudliwego usposobienia.

Co poza tym? Jadowita ironia, lekceważenie, żart, ośmieszenie. Tak w skrócie przedstawiają się najczęstsze tagi, którymi można by oznakować Pułkowe przeróbki. To klimaty obecne i w Cenniku. Znajomo przecież dla czytelników XX-wiecznej poezji brzmi wiersz Magnez:

„Lubiłem równą taflę, dźwięk budzony wodą, / przekombinowane chamstwo w bruzdach po / pająku — kim mogłem zatrzymać tamto wycackanie? / Sznur dobrał kamerę jakby jutro nie musiał”.

Wiele, nie tylko poetyckich (Lutowanie wełny) tekstów Pułki powstało w kontrze do konkretnych sposobów poezjowania. Stawały się one dla niego pretekstem do cynicznych i diablo złośliwych wycieczek, podczas których bez różnicy dostawało się debiutantom, Różewiczowi z Barańczakiem i przypadkowym komentatorom (tym prostym sposobem doczekał się autor całego zastępu wrogów, o czym długo nie da zapomnieć literacki internet). Poza wszystkim poezja była dla Pułki również miejscem dawania upustu nieokrzesanej energii. Każdy jego tomik jest inny od poprzedniego, dlatego tak trudno ogarnąć tę twórczość jedną efektowną formułką. Patrząc na nią z dystansu, można odnieść wrażenie, jakby uczestniczyło się w koncercie młodego i żywiołowego zespołu, który gra głównie covery — w dodatku każdy z innego muzycznego światka. Brzmi to świetnie, chce się słuchać dalej, niestety po pół godzinie ktoś niespodziewanie wyłącza prąd. Kolejny błąd systemu?

Tomasz Pułka: Cennik. Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury. Poznań 2012.