W tym roku sierpień okazał się wyjątkowo gorący – upały dochodziły do 40 stopni, w biurach i centrach handlowych wyłączano klimatyzację, a w firmach energetycznych sztaby kryzysowe gorączkowo naradzały się nad tym, jak nie dopuścić do blackoutu. Ministrowie byli odwoływani z urlopów, Polskie Sieci Elektroenergetyczne ogłosiły 20. stopień zasilania i ograniczyły dostawy energii najpierw dla zakładów przemysłowych, a potem dla większości firm. Sprawdziło się to, przed czym specjaliści z branży energetycznej ostrzegali od kilku lat – możliwe jest, że w naszym kraju zabraknie prądu.
W szczycie kryzysu z pomocą przyszli m.in. Szwedzi, przesyłając do Polski energię kablem pociągniętym pod dnem Bałtyku. Potem upały nieco zelżały i sytuacja zaczęła się stabilizować.
Pozostało pytanie: jak doszło do kryzysu i czy może on się powtórzyć? Czy zakłady przemysłowe – kopalnie, huty, koncerny chemiczne czy producenci żywności – powinny się obawiać, że w każdym momencie dostawy prądu mogą być zagrożone? Do tej pory nie podano oficjalnych danych o stratach, ale szacujemy, że łącznie były to miliony złotych.
Jeśli spojrzymy na inwestycje energetyczne, to nasz kraj jest wielkim placem budowy. W Opolu, Turowie, Jaworznie, Kozienicach i Koninie powstają nowe bloki, które zwiększą moc systemu energetycznego o ok. 5 GW. Problem w tym, że na energię z tych zakładów musimy poczekać kilka lat: Kozienice mają ruszyć w 2017 r., Turów i Opole – ok. 2019 r. W 2020 r. moc naszych elektrowni, w połączeniu ze źródłami odnawialnymi, ma sięgnąć blisko 44 GW.
Gospodarka ma więc przed sobą dwa–trzy lata przejściowe. Czy w tym czasie kryzys energetyczny może się powtórzyć? Po przeanalizowaniu rozmaitych scenariuszy uważamy, że ryzyko powtórki kryzysu o podobnej skali jest umiarkowane. Stał za nim splot wielu zdarzeń: problemów z chłodzeniem instalacji, zwiększonego popytu na energię ze strony indywidualnych klientów i niedostępności części elektrowni, w tym elektrociepłowni.