Minęło już ponad półtora miesiąca, odkąd Rufin odszedł. Był z nami pięć lat (tylko), ale był najwspanialszym kotem pod słońcem. Kiedy przybył do nas, miał dwa i pół miesiąca, mieścił się w kieszeni, a w oczkach były dwa znaki zapytania.
Rósł, mądrzał i mężniał. Zawsze był miziasty i przytulasty. Uwielbiał pieszczoty, a zwłaszcza drapanie pod bródką. Ufal nam bezgranicznie. Nawet u weterynarza był spokojny, jeżeli mógl być badany w takiej pozycji: Rufin stoi na tylnych łapkach, opiera się przednimi na moim ramieniu, a wet go bada.
Był tez zdrowy, pomijając jedno użądlenie przez osę i jedną próbę latania, która skończyła się rozbitą brodą i skaleczoną łapką (4 piętro!). Był zdrowy aż do ostatniego długiego majowego weekendu. Dobrze, że wtedy nie wyjechaliśmy. W ostatnią niedzielę kwietnia zauważyłam, że dużo czasu spędza w kuwecie, ale bez efektu. Pojechaliśmy do weta. Pęcherz był pełny, ale mocz nie mógł samoistnie wypłynąć. Rufin dostał zastrzyk, który niewiele pomógł. Po południu podałam mu jeszcze pół pastylki No-spa, dalej bez efektu. Wieczorem znowu lecznica. Pęcherz opróżniono. W poniedziałek po badaniu moczu (struwity) założono Rufinowi cewnik. Zadziałał. Rufin miał nosić go do czwartku, ale w czwartek wet zdecydował, że jeszcze jeden dzień. W piątek rano Rafin wpadł we wstrząs. Mocz zatrzymał się całkowicie. W tym dniu byliśmy w lecznicy cztery razy. Nawadniano go, dostawal zastrzyki ogrzewające, bo temperatura ciała bardzo mu spadła. Cewnik wyjęto. Niestety w piątek po południu Rufin odszedł. W domu i bardzo krzycząc. Do dzisiaj mam w uszach jego krzyk. I do dzisiaj nie wiem, dlaczego zdrowy, wspaniały kot tak szbko odszedł. Gdzie popełniono błąd? Może złe leki, może zbyt mocna narkoza? TŻ mówi, że w piątek spojrzał w oczy kota i zobaczył w nich rezygnację. Rufin się poddał. Dlaczego? Nie wiem, po prostu nie wiem.
Pochowałam go w ogrodzie obok naszych wcześniejszych kotów: Stefela, Milora, Norki, Kajtusia i Mumy. Posadziłam na grobie niezapominajki.
Żegnaj Rufinku!